Thomas Mann - Czarodziejska góra 01, ►Dla moli książkowych, Hugo, Victor

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Tomasz Mann - Czarodziejska Góra.
Skanował, opracował i błędy poprawił Roman Walisiak.
Tom Drugi.
Rozdział szósty.
Zmiany.
Czym jest czas?
Tajemnicą - bo jest nierealny; a wszechpotężny.
Jest warunkiem zjawiskowego świata, jest ruchem zespolonym i przemieszany z
istnieniem realnych ciał w przestrzeni i z ich ruchem.
A czy nie byłoby czasu, gdyby nie było ruchu i ruchu, gdyby nie było czasu?
Pytania i pytania.
Czy czas jest funkcją przestrzeni?
Czy też odwrotnie, Czy raczej są z sobą identyczne?
Za wiele już pytań.
Czas jest czynny, ma takie właściwości jak czasowniki.
Ma "poczesny" udział w tworzeniu.
Ale czego Zmiany!
Co jest teraz, nie było wówczas, co jest tu, nie jest tam, bo między nimi leży
ruch.
Ale skoro ruch, którym się mierzy czas, jest okrężny, w sobie samym zamknięty,
to można by i czas, i wszelką zmianę równie dobrze nazwać spokojem i bezruchem -
to bowiem, co było wówczas, powtarza się nieustannie w tym, co jest teraz, a to,
co jest tam, w tym, co jest tu.
A że ponadto skończonego czasu i ograniczonej przestrzeni niepodobna sobie
wyobrazić - nie pomogą najbardziej rozpaczliwe wysiłki, więc ostatecznie zaczęto
sobie przedstawiać czas i przestrzeń jako wieczne i nieskończone, zapewne w
przekonaniu, że jeśli i w ten sposób nie można ich sobie wyobrazić dobrze, to
przynajmniej można nieco lepiej.
Czy jednakże uznanie wieczności i nieskończoności nie jest unicestwieniem przez
logikę i rachunek wszystkiego, co ograniczone, skończone, względne, czy nie jest
sprowadzeniem tego do zera?
Czy rzeczy mogłyby w wieczności następować jedne po drugich, a w
nieskończoności występować jedne obok drugich?
Z tymi założeniami, że istnieje wieczność i nieskończoność, założeniami
przyjmowanymi z musu, jakże da się pogodzić istnienie we wszechświecie
odległości, ruchu, zmiany lub choćby tylko ograniczonych ciał?
To pytania, których mimo wszystko nie da się uniknąć.
Hans Castorp stawiał te i tym podobne pytania - mózg jego zaraz po przybyciu w
te strony okazał się skłonny do takiej niedyskrecji i zrzędzenia; niedobry a
potężny, później utracony popęd jakby specjalnie wyostrzył pod tym względem jego
umysł i dodał mu zuchwałości w stawianiu takich pytań.
Stawiał je zarówno sobie samemu, jak i poczciwemu Joachimowi, a także zasypanej
od niepamiętnych czasów śniegiem dolinie, choć znikąd nie mógł się tu spodziewać
czegoś w rodzaju odpowiedzi - trudno nawet powiedzieć, skąd najmniej należało
się jej spodziewać.
Sobie stawiał tylko pytania, bo odpowiedzi na nie nie miał.
A u Joachima nie znajdował dla swych pytań żadnej sympatii, bo ten, jak to Hans
Castorp pewnego wieczoru zauważył po francusku, myślał jedynie o tym, aby tam na
nizinach być żołnierzem, i toczył o to zażartą walkę w nadziei, że to nastąpi,
nadziei, która to zbliżała się, to znów zwodniczo kryła w oddali, ostatnio zaś
okazywał skłonność do zakończenia tej walki przez zamach.
Tak, ten cierpliwy, poczciwy, lojalny Joachim, znający tylko służbistość i
dyscyplinę, ulegał napadom buntu przeciw "skali Gaffkyego", temu systemowi
badania, który na dole, w laboratorium, czyli w "laborze", jak się zwykle
mówiło, stosowano do ustalania i określania stopnia zarażenia pacjenta
bakcylami: czy analiza wykazuje - odosobnione zarazki, czy też wykazuje je
masowo i w niezliczonej ilości - to określała wysokość cyfry Gaffkyego, a
właśnie o nią chodziło.
Albowiem w sposób zupełnie nieomylny określała szansę wyzdrowienia, na jaką
można było liczyć; można też było na jej podstawie ustalić ilość miesięcy czy
lat, którą pacjent będzie musiał tu jeszcze pozostać: wahało się to pomiędzy
półroczną krótką wizytą a wyrokiem "dożywotnio", który zresztą mógł oznaczać
bardzo niewielką ilość czasu.
Na tę to skalę Gaffkyego oburzał się Joachim, otwarcie odmawiał wiary w jej
autorytet, a właściwie niezupełnie otwarcie, bo nie wobec przełożonych,
natomiast wobec kuzyna i nawet w rozmowach przy stole.
- Mam już tego dość, nie pozwolę robić z siebie głupca - mówił głośno i krew
napływała do jego ciemno opalonej twarzy.
- Przed dwoma tygodniami miałem na Gaffkym numer 2, a więc bagatelę, najlepsze
widoki, a dziś numer 9, po prostu zagęszczenie zarazków i o nizinach nie ma już
mowy.
Diabli wiedzą, jak to z człowiekiem jest, doprawdy nie można już wytrzymać.
Tam w górze na Schatzalp leży pewien człowiek, grecki chłop, przysłali go z
Arkadii, jakiś pośrednik go przysłał - wypadek beznadziejny, ma przebieg
galopujący, każdego dnia może oczekiwać końca, a chory nigdy w życiu nie miał
zarazków w plwocinie.
Za to ten gruby belgijski kapitan, który wyjechał wyleczony - gdy tu
przyjechałem, miał Gaffkyego numer 10, roiło się u niego od zarazków, a przy tym
miał tylko zupełnie małą kawernę.
Niech diabli biorą Gaffkyego.
Skończę z tym, jadę do domu, choćby to miała być dla mnie śmierć!
- Tak mówił Joachim i wszyscy byli boleśnie dotknięci widząc tego delikatnego i
solidnego młodego człowieka w takim podnieceniu.
A wobec groźby Joachima, że wszystko rzuci i odjedzie w niziny, Hans Castorp
nie mógł nie myśleć o tym, co od kogoś trzeciego usłyszał po francusku.
Jednakże milczał; bo czyż miał kuzynowi dawać siebie i swoją cierpliwość za
przykład, jak to czyniła pani Stohr, która go napominała, by zaniechał
bluźnierczego oporu, by poddał się pokornie i brał przykład z sumienności, z
jaką ona, Karolina, tu wytrzymuje i nie bez wysiłku woli wyrzeka się pełnienia
obowiązków pani domu w Cannstatt, aby za to kiedyś powrócić tam do męża jako
całkowicie i gruntownie wyleczona małżonka!
Nie, tego Hans Castorp jednakże nie chciał; zwłaszcza że od karnawału sumienie
jego wobec Joachima nie było czyste, mówiło mu, że w tym, o czym milczeli, a o
czym Joachim niewątpliwie wiedział, musiał on odczuwać jakby zdradę, dezercję,
niewierność, a to ze względu na parę okrągłych brązowych oczu, na mało
usprawiedliwioną gotowość do śmiechu i na zapach pomarańczy, rzeczy, na których
działanie co dzień pięciokrotnie był wystawiony, ale wobec których surowo i
przyzwoicie oczy spuszczał na talerz...
Tak, w milczącym oporze, jaki Joachim przeciwstawił jego spekulacjom i
koncepcjom dotyczącym "czasu", Hans Castorp wyczuwał coś z wojskowej
obyczajności, będącej wyrzutem dla jego sumienia.
Co się zaś tyczy doliny, tej grubo śniegiem pokrytej zimowej doliny, do której
ze swego znakomitego leżaka Hans Castorp również kierował swe nadzmysłowe
pytania, to jej wierchy i turnie, zarysy jej ścian i brązowo zielono czerwonawe
lasy stały milcząc wśród czasu, objęte cicho przepływającym czasem ziemskim,
lśniąc w głębokim błękicie nieba lub mgłą spowite, to czerwono się żarząc na
szczytach w odchodzącym słońcu, to znów skrząc się twardo jak diament w czarze
nocy bezksiężycowej - jednakże zawsze w śniegu, od sześciu miesięcy, tak tu
trudnych do objęcia myślą, a które jednak przemknęły w mgnieniu oka.
Wszyscy goście oświadczali, że na śnieg nie mogą już patrzeć, że wzbudza w nich
obrzydzenie, już lato zaspokoiło pod tym względem ich potrzeby, ale teraz te
codzienne masy śniegu, kupy śniegu, nawisy śniegu - to już przekracza siły
ludzkie, jest zabójcze dla umysłu i serca.
I nakładali kolorowe okulary, zielone, żółte, czerwone, nakładali je zapewne i
dlatego, by oszczędzać oczy, jednakże więcej jeszcze z potrzeby serca.
Dolina i góry pod śniegiem już od sześciu miesięcy?
Od siedmiu!
Czas idzie naprzód, podczas gdy opowiadamy - nasz czas, który poświęcamy temu
opowiadaniu, ale także dawno miniony czas Hansa Castorpa i towarzyszy jego losu,
tam w górze, w śniegu; idzie naprzód i sprowadza zmiany.
Wszystko było już na najlepszej drodze do spełnienia się, jak to w zapusty w
powrotnej drodze z Uzdrowiska Hans Castorp zapowiadał zapalczywymi słowy,
wprowadzając tym w gniew pana Settembriniego: wprawdzie przesilenie dnia z nocą
jeszcze nie było bliskie, ale Wielkanoc przeszła już przez białą dolinę,
kwiecień miał się ku końcowi, otworzyła się perspektywa na Zielone Święta,
niebawem obudzi się wiosna i stopnieje śnieg, nie cały wprawdzie, bo na
szczytach od południa, w rozpadlinach skalnych Rhatikonu od północy zostanie
jeszcze pewna jego ilość, nie mówiąc o śniegu, który we wszystkich miesiącach
letnich spadnie wprawdzie, ale się nie utrzyma; mimo wszystko przełom roku już
nastąpił i na najbliższy czas niewątpliwie zapowiadał decydujące przemiany, bo
od owej nocy karnawałowej, gdy Hans Castorp pożyczył był od pani Chauchat
ołówek, który jej potem zwrócił, a w zamian otrzymał, tak jak chciał, coś
innego, ów pamiątkowy upominek, który nosił w kieszeni, od nocy owej upłynęło
już sześć tygodni - a więc dwa razy więcej, niż Hans Castorp pierwotnie miał
zamiar tu w górze pozostać.
Istotnie upłynęło sześć tygodni od wieczoru, w którym Hans Castorp poznał się z
Kławdią Chauchat i powrócił do swego pokoju znacznie później niż służbisty
Joachim do swojego; sześć tygodni od następnego dnia, w którym nastąpił wyjazd
pani Chauchat, jej tymczasowy wyjazd do Dagestanu, daleko na wschód za Kaukazem.
Że był to wyjazd tymczasowy, wyjazd tylko na ten raz, że pani Chauchat zamierza
wrócić, że nie wiadomo kiedy, ale prędzej czy później na pewno będzie chciała
czy nawet musiała wrócić, co do tego Hans Castorp miał zapewnienie bezpośrednie
i ustne, złożone nie w podanym tu obcojęzycznym dialogu, lecz później, w
okresie, który z naszej strony przepuściliśmy bez słów, w którym przerwaliśmy
uwarunkowany czasem bieg naszego opowiadania i oddaliśmy głos tylko jemu,
czystemu czasowi.
W każdym razie młody człowiek otrzymał te zapewnienia i pocieszające obietnice,
zanim jeszcze powrócił pod numer 34; w następnym bowiem dniu nie zamienił już
ani słowa z panią Chauchat, a tylko ją dwa razy z daleka widział: raz przy
obiedzie, gdy w niebieskiej sukiennej spódnicy i białym swetrze, trzasnąwszy
oszklonymi drzwiami i wśliznąwszy się z wdziękiem, raz jeszcze siadła do stołu;
Hansowi Castorpowi serce biło wtedy w gardle i gdyby nie pilnowała go czujnie
panna Engelhart, byłby twarz zakrył rękoma; po raz drugi zaś widział ją po
południu o trzeciej godzinie podczas jej odjazdu, przy którym właściwie nie był
obecny, ale któremu się przyglądał z okna na korytarzu, wychodzącego na podjazd.
Wydarzenie to miało przebieg taki, jaki Hans Castorp podczas swego pobytu
nieraz już tu oglądał: sanki czy powóz zatrzymywały się przed podjazdem, woźnica
i posługacz przymocowywali kufry, a zaprzyjaźnieni goście sanatoryjni zbierali
się przy drzwiach wejściowych dla pożegnania tego, kto - wyleczony lub nie
wyleczony - wyjeżdżał z powrotem w niziny, aby tam żyć lub umrzeć; byli nawet
tacy, co przerywali swoją robotę dla użycia wrażeń, jakie zapowiadał wyjazd;
zjawiał się pan w tużurku z zarządu sanatorium, niekiedy nawet lekarze, i w
końcu wychodził odjeżdżający, przeważnie z promieniejącym obliczem, na chwilę
bardzo ożywiony spotykającą go przygodą, łaskawie się kłaniając tym, co ciekawie
stali dokoła i którzy pozostawali, gdy on odjeżdżał...
Tym razem wyjeżdżającą była pani Chauchat: wyszła uśmiechając się, z naręczem
kwiatów, w długim płaszczu podróżnym z szorstkiego materiału, obszytym futrem, i
w wielkim kapeluszu, a towarzyszył jej pan Bułygin, jej wklęsły rodak, który
odbywał z nią część drogi.
Ona również wydawała się radośnie podniecona, tak samo jak wszyscy
wyjeżdżający, ze względu na samą zmianę trybu życia, niezależnie od tego, czy
wyjeżdżali za zgodą lekarzy, czy też, doprowadzeni do rozpaczy, przerywali pobyt
na własną odpowiedzialność i z nieczystym sumieniem.
Jej policzki były zaczerwienione, mówiła bez przerwy, zapewne po rosyjsku,
podczas gdy okrywano jej kolana futrem...
Stawili się nie tylko jej rodacy i sąsiedzi przy stole, ale także liczni inni
goście, doktor Krokowski, śmiejąc się jędrnie, ukazywał wśród brody swe żółte
zęby; przybyło jeszcze więcej kwiatów, stara ciotka ofiarowała "konfekty", jak
zwykła była z rosyjska nazywać marmoladki; stała też opodal nauczycielka, a w
pewnej odległości, rozglądając się ponuro - mannheimczyk; jego bolesne oczy
prześliznęły się po domu, gdzie w korytarzowym oknie zauważyły Hansa Castorpa, i
posępnie zatrzymały się na nim...
Radca dworu Behrens nie pokazał się; widocznie już poprzednio w sposób bardziej
prywatny pożegnał się był z odjeżdżającą...
Po czym wśród pożegnań i okrzyków konie ruszyły, a szarpnięcie sanek sprawiło,
że pani Chauchat opadła na poduszki i wtedy jej skośne oczy jeszcze raz z
uśmiechem przebiegły po fasadzie "Berghofu" i przez ułamek sekundy zatrzymały
się na twarzy Hansa Castorpa...
Wrócił blady do swego pokoju, do swej loggii, aby z niej raz jeszcze zobaczyć
sanki, które dźwięcząc dzwonkami ześlizgiwały się w dół drogi wjazdowej ku Wsi,
potem rzucił się na fotel, z kieszeni na piersi wyjął pamiątkowy upominek, fant;
tym razem nie były to brązowawo czerwone wiórki, lecz szklana płytka w cienkiej
ramce, którą trzeba było trzymać pod światło, by cośkolwiek w niej rozpoznać - a
wtedy ukazywał się wewnętrzny portret Kławdii, bez twarzy wprawdzie, z cienkimi
kośćmi i wszystkimi organami klatki piersiowej, otoczonymi blado i upiornie
miękkimi kształtami jej ciała...
Jakże często płytkę tę oglądał i do ust przyciskał w ciągu czasu, który odtąd
upłynął, pociągając za sobą tyle przemian!
Przyzwyczaił się na przykład do życia tu w górze, choć Kławdia była nieobecna i
przestrzennie daleka - przyzwyczaił się nawet szybciej, niż należałoby
przypuszczać; tutejszy czas był właśnie tego rodzaju i tak zorganizowany, że
przyzwyczajano się choćby tylko do tego, iż się nie przyzwyczajano.
Nie było już brzęczącego trzasku drzwi, słyszanego na początku pięciu niezwykle
obfitych posiłków, i nie można go było oczekiwać; gdzie indziej, w niesłychanej
odległości, pani Chauchat trzaskała drzwiami - był to przejaw jej osobowości,
który z jej istnieniem, jej chorobą w podobny sposób był zespolony i złączony
jak czas z ciałami w przestrzeni; może właśnie to było jej chorobą i nic
więcej...
Ale jeśli była niewidzialna i nieobecna, to jednocześnie dla Hansa Castorpa
była niewidzialna, a obecna - była dlań duchem tego miejsca, genius loci; w
niedobrej, występnie słodkiej godzinie, z którą nie licowała żadna pogodna
piosenka z nizin, poczuł on go i posiadł, i wewnętrzną jego sylwetkę nosił na
swym od dziewięciu miesięcy tak bardzo zajętym sercu.
W ciągu owej godziny jego drgające usta w obcej i własnej mowie wyjąkały na
wpół nieświadome, na wpół stłumione występne propozycje, oferty, szalone pomysły
i zamiary, które słusznie zostały odrzucone- a więc: że duchowi będzie
towarzyszyć poprzez Kaukaz, że pojedzie za nim, że będzie go oczekiwał w
miejscu, które kaprys ducha wybierze sobie jako następną siedzibę, i że się z
nim już nigdy nie rozstanie, a poza tym jeszcze inne nieodpowiedzialne rzeczy.
Z tej godziny wewnętrznej przygody prostoduszny młody człowiek wyniósł jedynie
ów fant w postaci cienia i tę do prawdopodobieństwa zbliżającą się możliwość, że
pani Chauchat prędzej czy później powróci tu na czwarty pobyt, gdy każe tak
jej , choroba, zwalniająca ją od wszelkich więzów.
Ale kiedykolwiek to nastąpi, wcześniej czy później, Hansa Castorpa - jak to
było powtórzone przy pożegnaniu - na pewno "wtedy już dawno tu nie będzie";
proroctwo to ze swą lekceważącą intencją byłoby jeszcze trudniejsze do
zniesienia, gdyby nie pamięć o tym, że pewne rzeczy są przepowiadane nie po to,
by nastąpiły, lecz właśnie, by nie nastąpiły, proroctwo ma służyć za zaklęcie.
Prorocy tego rodzaju urągając przyszłości mówią jej, jaką będzie, by się
wstydziła być taką naprawdę.
A gdy ów duch w ciągu przytoczonej tu rozmowy a także kiedy indziej nazywał
Hansa Castorpa joli bourgeois au petit endroit humide, co było niejako
przetłumaczeniem powiedzenia Settembriniego o "wiecznym strapieniu", to
pozostawało pytanie, który to składnik mieszaniny stanowiącej istotę młodzieńca
okaże się silniejszy, bourgeois czy ten drugi...
A duch nie liczył się również z tym, że przecież sam wielokrotnie odchodził i
wracał i że także Hans Castorp w odpowiedniej chwili będzie mógł wrócić, choć co
prawda tylko po to tu jeszcze w ogóle pozostawał, aby nie potrzebował wracać:
był to wyraźnie sens jego pobytu, podobnie jak pobytu tylu innych...
Jedno szydercze proroctwo karnawałowego wieczoru spełniło się rzeczywiście:
Hans Castorp miał zły, pełen ostrych załamań wykres gorączki, który uroczyście
sobie wyrysował: krzywa wzrastała w nim, a po pewnym obniżeniu się przebiegała
jakby płaskowzgórzem lekko sfalowanym, utrzymując się wciąż ponad dawniejszym
poziomem.
Była to zwyżka temperatury, której wysokość i uporczywość, wedle słów radcy
Behrensa, nie zgadzała się z wynikiem badania.
- Jest pan jednak bardziej zatruty, przyjacielu, niżby się można było po panu
spodziewać - powiedział.
- No, spróbujemy zastrzyków!
To panu dobrze zrobi.
Za trzy, cztery miesiące będzie pan zdrów jak ryba, jeśli wszystko pójdzie tak,
jak niżej podpisany przypuszcza.
- I na skutek tego Hans Castorp dwa razy w tygodniu, w środy i soboty, zaraz po
rannej przechadzce, miał się stawiać na dole w "laborze" na zastrzyki.
Obaj lekarze wykonywali kolejno ten zabieg, to jeden, to drugi, ale radca dworu
wykonywał go z wirtuozją, z rozmachem, naciskając tłok równocześnie z ukłuciem.
Zresztą, nie troszczył się o to, gdzie kłuł, tak że ból nieraz był diabelny i
miejsce ukłucia jeszcze długo piekło.
Ponadto zastrzyk mocno działał na cały organizm, wstrząsał systemem nerwowym
niczym gwałtowny wyczyn sportowy, świadczyło to o jego sile objawiającej się
także w tym, że na razie temperatura nawet się podnosiła: radca dworu tak to
przepowiedział i tak się też stale działo, zjawisko było przewidziane i nic mu
nie można było zarzucić.
Gdy już wreszcie przyszła na pacjenta kolej, zabieg odbywał się szybko; w
mgnieniu oka miało się już antytoksynę pod skórą uda czy ramienia.
Parę jednak razy, gdy radca Behrens był w dobrym usposobieniu i nie odurzony
tytoniem, z okazji zastrzyku dochodziło do krótkiej z nim rozmowy, którą Hans
Castorp w taki mniej więcej sposób umiał poprowadzić: - Chętnie nadal wspominam
nasz miły podwieczorek u pana, panie radco, w zeszłym roku, jesienią, kiedy się
to tak przypadkiem złożyło.
Właśnie wczoraj, czy może trochę dawniej, przypominałem memu kuzynowi...
- Gaffky siedem - mówił radca dworu.
- To ostatni wynik.
Młodzieniec chce i znów nie chce pozbyć się swego jadu.
A przy tym nigdy jeszcze mnie tak nie męczył, jak ostatnio, że chce jechać i
pobrzękiwać szabelką, ach, ten dzieciak.
Krzyczy mi gwałtu o te swoje pięć kwartalików, jakby to były eony.
Chce jechać, tak czy inaczej - czy i panu to mówi?
Powinien mu pan przemówić do sumienia od siebie, ale z naciskiem!...
Zgubi się człowieczysko, jeśli przedwcześnie zacznie łykać waszą miłą mgłę, tu
z prawej w górze.
Taki buńczuczny wojak niekoniecznie ma dużo oleju w głowie, ale pan jako
człowiek solidniejszy, cywil, społecznie wyrobiony, powinien mu dać reprymendę,
zanim zacznie robić głupstwa.
- Robię to, panie radco - odpowiedział na to Hans Castorp nie przestając
kierować rozmową.
- Robię to nieraz, gdy o tym przebąkuje, i myślę, że nabierze rozumu.
Ale przykłady, jakie się ma przed oczami, nie zawsze są najlepsze, z tym jest
bieda.
Ciągle ktoś odjeżdża w równiny, własnowolnie i bez należytego upoważnienia, ale
robi się z tego powodu uroczystość, jakby to był legalny wyjazd - i to zwodzi
słabsze charaktery.
Na przykład, niedawno...
kto to niedawno jeszcze odjechał?
Jedna z pań z lepszego rosyjskiego stołu, pani Chauchat.
Do Dagestanu, jak opowiadano.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • shinnobi.opx.pl
  •