Thomas Danielle - Krzyk ciszy(1), 1, NOWOŚCI ebook

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
KRZYK CISZY
Thomas Danielle
ROZDZIAŁ PIERWSZY
zagłębieniami i zabarwione na kolor starej kości słoniowej. Wbiły się
głęboko w trzepoczące jeszcze ciało łososia. Strumyczki krwi pofarbowały
srebrną nerkę* na soczysty czerwony kolor, jaki przybrałaby, gdyby zdążyła
złożyć ikrę.
Niedźwiedź grizzly szybko zdarł i połknął bogatą w olej skórę. Wypruł ikrę
i mózg, dwa wielkie przysmaki. Przekręcił dwudziestofuntowego łososia, aby
oczyścić go z ości, a potem zawahał się i podniósł swój długi pysk, chwytając
w nozdrza powiew wiatru. Jego oczy, brązowe i osadzone blisko siebie,
wpatrywały się w wysoką trawę i poplątane krzewy czarnego bzu, rosnące
wzdłuż brzegu rzeki, ale doskonały wzrok nie należał do przymiotów tego
zwierzęcia. Liczyło ono na znakomity słuch i węch. Jeszcze raz niedźwiedź
podniósł pysk, węszył. Potrząsnął swą ciężką głową z irytacją i upuścił na wpół
zjedzonego łososia. Ogromny niedźwiedź - tysiąc pięćset funtów wagi -
w jednej chwili wślizgnął się w gęste poszycie, pozostawiając po sobie mgiełkę
unoszących się w powietrzu owadów - jedyny ślad jego niedawnej obecności.
Był to stary grizzly, samiec - dominant. Wywalczył swoją pozycję
pazurami, przez lata staczając krw-.we bitwy o prawo do pokrycia samicy.
Podczas długich dni krótkiego lata na Alasce, jego pazury głęboko ryły
w tundrze i na kamienistych brzegach rzeki, wygrzebując korzenie i jagody,
które wzbogacały jego pożywną dietę rybną. Zaspokajanie potrzeb wielkie­
go cielska, by pokryło się warstwą tłuszczu, zawsze stanowiło wyścig
z czasem. Było jednak niezbędne, aby niedźwiedź przetrwał długą zimę,
kiedy ziemia jest zamarznięta i otulona śniegiem, a dochodzące do pięć­
dziesięciu mil na godzinę wiatry obniżają temperaturę, która stale utrzymuje
się na poziomie trzydziestu stopni poniżej zera.
Niedźwiedź zatrzymał się w zaroślach czarnego bzu i stał tak cicho,
jakby nie oddychał, nasłuchując i węsząc, czy wiatr przynosi kwaśny odór
* Nerka - ryba z rodziny łososiowatych.
9
P
azury, ostre i zakrzywione jak rzeźnicze haki, były pokryte drobnymi
ludzkiego ciała. Spiralny podmuch uniósł srebrnozielone liście. Niedźwiedź
znowu zakołysał swą potężną głową, gniewnie przechylając ją na boki.
Chciał zjeść swojego łososia, wyciągnąć się nad rzeką w barłogu z udepta­
nej trawy i spać, póki głód nie każe mu wejść znów do lodowatej wody
poniżej katarakty. Będzie stał tam godzinami i łowił połyskliwe, pokryte
warstwą srebrnych cekinów łososie, które trzepoczą i wiją się w powietrzu,
rozpaczliwie próbując przeskoczyć wodospad i kontynuować swą niebez­
pieczną podróż w górę rzeki.
- Stój, niedźwiedziu - rozległ się głęboki, władczy głos, odbijając się
echem w nadrzecznych zaroślach. Niedźwiedź oparł się nagłej pokusie
zagłębienia się w krzaki, byle dalej od znienawidzonego dźwięku. Jego
łosoś leżał na gnijącej stercie porzuconych ości. Był czarny od owadów,
które delikatnie wysysały z niego krew i świeże soki. Grizzly nie odejdzie
daleko. Będzie strzegł swego pożywienia. Jego cielsko zniknęło, zlało się
w jedno z ciemnymi cieniami krzewów. Stał nieruchomo, podczas gdy
ludzie, których zapach wyczuł, podchodzili coraz bliżej.
Hank Butler złożył na pół swe wysokie na sześć stóp, muskularne ciało,
kiedy przepychał się przez gałęzie karłowatych wierzb. Torował drogę
wędkarzom, którzy posuwali się za nim, potykając się co chwila. Bezskute­
cznie walił rękoma w gęste chmury komarów i muszek, unoszących się
z trawy i kłębiących w powietrzu - czarnych niczym chmury burzowe.
Blade słońce stało wysoko na bezbarwnym jesiennym niebie.
Miał na sobie ocieplane wadery*. Było mu w ruch bardzo niewygodnie.
Ale spełniały swoje zadanie - dobrze chroniły przed lodowatą wodą spły­
wającą ze śnieżnych pól i lodowców. Jednak gdy tylko wyszedł z rzeki,
żeby ominąć katarakty, i z wysiłkiem posuwał się wzdłuż brzegu po zaroś­
niętych chwastami niedźwiedzich ścieżkach, natychmiast robiło mu się
gorąco, czuł się jak w łaźni parowej.
Pot ściekał spod jego czarnej, rybackiej czapki i spływał strużkami na
bursztynoworudą brodę, a oczy wciąż zmieniały barwę, przyjmując naj­
rozmaitsze odcienie zieleni i brązu, jakimi mieniły się tutejsze rzeki, które
tak namiętnie kochał. Oczy Hanka były osadzone głęboko, a skórę wokół
nich pokrywały zmarszczki od ciągłego wpatrywania się w czystą toń. Pod
prawym biegła cienka, biała blizna, pamiątka spotkania z rocznym grizzly.
Hank był wtedy zapalonym, ale niedoświadczonym uczniem w zawodzie
przewodnika wędkarzy. Po raz pierwszy pracował latem na Alasce, jak
wielu amerykańskich chłopaków, zwabiony przez jedno z ostatnich dzikich
i odludnych miejsc na ziemi. Choć to zdarzenie miało miejsce dwadzieścia
lat temu, ciągle pocierał tę bliznę, kiedy czuł się zaniepokojony.
* Wadery - nieprzemakalny ubiór składający się z butów połączonych ze spodniami
sięgający niekiedy pod pachy, nakładany na zwykłe ubranie i buty, noszony przez wędkarzy.
10
Hank przełożył wędkę do lewej ręki, a wolną dłonią prawej przeciągnął
po piersi, rozgniatając owady. Na jaskrawym błękicie jego waderów pozo­
stały brudne smugi. Przystanął na środku ścieżki, którą wędrowały
niedźwiedzie polujące na łososie. Ich ciężkie łapy zamieniały ścieżkę
w lepkie błoto.
Spotkanie sprzed dwudziestu lat wykształciło w Hanku szacunek dla
niedźwiedzi, przemierzających wzgórza i rzeki zajmującego trzy miliony
akrów Rezerwatu Niedźwiedzi Pustkowia Katmai. Pozostali trzej przewod­
nicy z Ośrodka Wędkarskiego Black Legs zaklinali się, że podczas walki
z młodym grizzly krew Hanka zmieszała się z krwią niedźwiedzia, co
sprawiło, że w połowie stał się niedźwiedziem. Zdawał się wyczuwać
obecność grizzly na długo przedtem, zanim można go było dostrzec.
Czekając, aż dogonią go ostatni maruderzy z jego grupy, Hank przygo­
tował się, by ponownie ich ostrzec, że na tych ścieżkach powinni trzymać
się razem. Zdjął czapkę i dotknął dłonią swoich gęstych włosów, które teraz,
wilgotne i skręcone w loki, oblepiały czaszkę. Za chwilę zaczął poklepywać
się po głowie i kląć, bo obsiadły ją chmary „czarnych skarpetek" i „białych
nóg"* i cięły go w odsłoniętą, wilgotną skórę. Wyciągnął z kieszonki
kombinezonu rozpylacz ze środkiem owadobójczym. Zaciskając mocno
oczy opryskał nim głowę. Odkaszlnął i wytarł usta wierzchem dłoni, bo
opary drapały w nozdrza i w gardło.
Przykro mi, przeprosił w duchu naturę, opryskując szyję, ale te alaskań-
skie komary wymagają brutalnego traktowania.
Poczekał kilka sekund, aż opary opadną, wcisnął czapkę na głowę
i ostrożnie otworzył oczy. Dwaj wędkarze z jego grupy stali teraz
tuż
przy
nim - wymachiwali rękami i wędkami, jakby nadawali sygnał, desperacko
próbując odpędzić owady.
- Gdzie Kit? - zapytał Hank.
- Była za nami, daleko z tyłu - odparł Leroy.
W czasie tych kilku dni, które spędzili razem, Hank dowiedział się, że
Leroy Sullivan, Amerykanin z zachodniego wybrzeża, był człowiekiem, które­
go równie łatwo było rozgniewać, jak rozśmieszyć. Był niski i śniady, chętnie
przechwalał się swoim irlandzkim pochodzeniem, sięgającym czasów klęski
głodu w Irlandii i masowej emigracji do Stanów Zjednoczonych. Wielu przy­
byszom dopisało szczęście i sięgnęli po najwyższą władzę w kraju. Leroy był
bogaty i pieniędzmi zastępował dobre wychowanie i maniery. Hankowi trudno
było go polubić, ale wciąż sobie powtarzał, że zatrudniono go nie po to, by lubił
klientów, ale po to, by nauczył ich łowienia ryb i sprawił, że pobyt na Alasce
będzie dla nich przyjemnym przeżyciem.
Dwaj mężczyźni opędzali się od owadów i patrzyli za siebie na pustą
ścieżkę.
* „Czarne skarpetki" i „białe nogi" - żartobliwe nazwy rozmaitych gatunków komarów
i muszek („czarne nogi", ang. black legs, występujące w nazwie ośrodka wędkarskiego).
11
- Kiedy łowimy na niedźwiedzim terenie, musimy wszyscy trzymać się
razem - ostrzegł Hank zmęczonym głosem. - Mówiłem wam już, chłopcy,
że te grizzly bywają duże, a kiedy ułożą się w krzakach do snu, szybciej na
nie wejdziecie niż je zauważycie. Grizzly, obudzony ze snu, jest agresywny,
gorszy niż pijak z trzydniowym kacem. Jeden cios jego łapy pozbawi was
głowy. - Gdy spojrzał na ich twarze wykrzywione złością, że ktoś ośmielił
się ich zbesztać, Hank uśmiechnął się pojednawczo. Przypomniał sobie, że
to przecież ich pieniądze stanowią znaczną część jego zarobku.
- Kit! - ryknął, a echo poniosło jej imię aż na drugą stronę rzeki.
- Kobiety - mruknął cicho.
Leroy uśmiechnął się i natychmiast wszyscy trzej mężczyźni byli zno­
wu w doskonałej komitywie.
Trzeszczenie gałęzi czarnego bzu i stek przekleństw, których nikt nie
spodziewałby się po damie, zapowiadały zbliżanie się Kit. Była prawie tak
wysoka jak Hank i miała szczupłe, muskularne ciało młodego chłopaka.
Brązowe wadery zwijały się w fałdy na jej wąskich biodrach, a w talii były
ciasno spięte paskiem. Kalifornijskie słońce pokryło jej twarz brunatnymi
plamkami piegów. Jej ścięte na pazia włosy były związane w koński ogon
i wystawały spod rybackiej czapki. Niebieskie oczy miały tak blady odcień,
że czasami przypominały srebrne łuski łososia. Teraz malowała się w nich
irytacja i gniew.
- Przeklęty brzeg - powiedziała, kiedy stawiając wielkie kroki dołączy­
ła do mężczyzn. - Trzeba być grizzly, żeby przedrzeć się przez to świń­
stwo. - Podrapała czerwone bąble na szyi, którą przed chwilą obsiadły
„białe skarpetki". - Znacznie łatwiej jest brodzić po rzece. Nie ma tam tego
robactwa - powiedziała z szyderstwem w głosie, patrząc na Hanka.
- Tak - zgodził się Earl, podnosząc wzrok na Kit z uznaniem. - Te
cholerne, śliskie kamienie są okropne, ale z pewnością lepsze niż to. —
Uderzył dłonią w szyję, zostawiając na skórze czerwone pręgi. Owady
zatoczyły tylko szybkie kółko i wróciły w to samo miejsce.
Hank zgromił Kit spojrzeniem i ze złością przygryzł dolną wargę. Nie
jest wskazane, by po pierwszym dniu wędkowania klienci wracali obolali
i poirytowani. Kit jako kucharka w ośrodku, nieraz musiała słyszeć rozmo­
wy przewodników na ten temat. Wiedziała, że większość klientów to bogaci
biznesmeni ze Stanów, spędzający życie za biurkiem. Należało powoli
wprowadzać ich w zasady i wymogi wędkowania, by wydało im się łatwym
i przyjemnym sportem. Tylko to mogło sprawić, że wrócą tu w przyszłym
sezonie.
Wiedziała, że Hank nigdy nie kazał wędkarzom, którzy dopiero co
przybyli do ośrodka, spędzać całego dnia na brodzeniu w lodowatej wodzie.
Potykanie się na śliskich skałach było wyczerpujące. Uda drżały, a łydki
drętwiały, kiedy nieprzyzwyczajone mięśnie musiały walczyć z uderzeniami
prądu.
- Kit! - powiedział z ostrzeżeniem w głosie, po czym zapewnił męż-
12
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • shinnobi.opx.pl
  •